3.Chciałbym już wiedzieć, że dobrze wiem jak mamy żyć, lecz dobrze wiem, nie ma nic, jak ja i Ty.

Bez krztyny mocy zsunął się z łóżka, które według niego było betonowym bloczkiem okrytym prześcieradłem. Znużony naciągnął ciemną skarpetkę na prawą, a później na lewą stopę, czując okropny ból między łopatkami. Za chwile odmówił całą litanie przekleństw, parząc sobie język, niemal wrzącą kawą. Sam przed sobą nie potrafił przyznać, że non-stop myśli o jej czekoladowych oczach i malinowych ustach. Malinowych. Sama myśl o niej sprawiła, że jego język przesunął się po dolnej wardze.
Wolno dreptał po zielonym dywanie, który składał się głównie z sieczki liści, jaką pozostawił po sobie ostatni gard, trzymając dłonie w kieszeniach. Fakt, że jego tęczówki wbite były w czubki butów spowodował, że w alejce żorskich plantów trącił kogoś łokciem.
Trącił ją.
Jej oczy ciskały pioruny, a w myślach rzuciła w niego wiązką wyzwisk, gdy jej teczka została opróżniona, a park stał się bardziej biały niżeli zielony, usłany białymi płatami papieru.
-Przepraszam – powiedział jakby speszony, jak ognia unikając jej wzroku, ale to wcale nie ukoiło jej nerwów, wręcz przeciwnie, spotęgowało gniew. Była zła i nie zamierzała tego ukrywać.
Trzęsącymi się dłońmi oboje zbierali kartki, którymi usłane było pół parku. Chwilą jego dłoń otarła się o jej, co spowodowało, że po jej placach spłynął dreszcz przerażenia. Irytował ją w każdym najmniejszym elemencie. W niepewnym spojrzeniu, niezdarnym ruchu ręką czy głupkowatą miną.
Zapięła teczkę, strzepała prawą dłonią niewidzialny pył z brzegu swojej brzoskwiniowej sukienki i szybkim krokiem oddaliła się w północną część parku, zostawiając go podobnie jak wtedy po środku burzy. Zupełnie otępiałego pośrodku zawieruch myśli, uczuć i emocji.
Jak zahipnotyzowany patrzył na jej stopy, wędrujące przed siebie na wysokich jasnych szpilkach, na smukłe łydki, spływające po plecach kawowe, proste pasma... W końcu sam został potrącony przez starszego pana, którego laska wylądowała na ziemi.
-Bardzo pana przepraszam – wychrypiał ewidentnie przejęty starzec.
-Nie, to ja przepraszam. To moja wina. Zagapiłem się – powiedział pokornie, podnosząc przedmiot z podłoża.
-Na te niemowę? - zdziwił się, wskazując oddalającą się postać szatynki.
-Niemowę?! – niemal zapowietrzył się Kubiak.
-Tak, niemowę. Nie wiedział pan?
-Nie, w sumie to nawet jej nie znam. Widziałem ją kilka razy, ale... - nerwowym ruchem zaczął skubać szyję, zastanawiając się jak wyciągnąć ze starszego pana coś więcej – nawet nie wiem jak ma na imię...
-Pani dyrektor mówi do niej Nina, ale nie jestem pewien czy tak naprawdę ma tak na imię. Chociaż... - opowiadał staruszek, co jakiś czas poprawiając strącany przez wiatr kapelusz, a palce Michała zeszły z szyi na brodę.
Chciał mu zadać jeszcze przynajmniej setek pytań, ale coś go blokowało. Może niechęć w ujawnieniu swojego zainteresowania dziewczyną. Trudno powiedzieć.
-Dziękuje panu i jeszcze raz bardzo przepraszam – uśmiechnął się szeroko i szybkim krokiem oddalił się. Chwile potem usłyszał za sobą krzyk.
-Niech pan zaczeka! Czy to może pana?! - uniósł w pomarszczonej czasem dłoni kartkę.
-Nie to tej Niny. Oddam jej to – stwierdził zadowolony.

Miał coś.
Mia trop.
Punkt zaczepny.
Coś co było związane z nią.
Miał pretekst.
Miał powód.
Znał jej imię.
N i n a.
Niby tak mało, a dla niego tak wiele.

Czas mijał im zaskakująco wolno i szaro. Gdy dotarła w końcu do katowickiego teatru, szybkim krokiem udała się do Marcela, który przedstawił jej grupę, z którą miała tego dnia pracować. Zajęła jak zwykle to samo miejsce w lewym dolnym rogu widowni i poprzez sterty papierów starannie notowała uwagi. Ciężko jej to szło, zupełnie jak i jemu.
Kolejny już raz z zamyślenia wyrwała go piłka sprężystym ruchem odbijająca się od jego głowy. Cały czas, nawet gdy Zbyszek opowiadał mu świńskie kawały, on trwał wszystkimi swoimi zmysłami, całym duchem, to w parku przy niej, to pośród burzy trzymając ją za rękę. Nie pomagały krzyki trenera, poklepywania kolegów, gdy on błądził w czasie, w swoim innym świecie, zupełnie zapominając, tracąc z oczu to, co go otaczało podobnie jak ona.
Kompletnie rozstrojona nie potrafiła zapisać konstruktywnej uwagi na białej, prostej kartce, skupić uszu na poszczególnych kwestiach wypowiadanych przez aktorów, na ich gestach. Przerażała ją jego bliskość. Nie chciała drugi raz popełnić tego samego błędu. Nie chciała nikomu zaufać. Wygodniej było mrozić wszystkich lodowym murem wokół własnego serca, choć to właśnie ono, serce, prosiło by spróbować. Prosiło właśnie teraz.
Odetchnął głęboko, gdy po długim, męczącym treningu, usadowił się się wygodnie na szatniowej, drewnianej ławie. Wyciągnął z torby swoje spodnie, z których po chwili wypadł zwitek papieru. Rozwinął go niecierpliwie. Długo się w niego wpatrywał, mamrocząc pod nosem jego zawartość. Nie zajęło mu zbyt długo zorientowanie się, że to co trzyma w dłoniach to kawałek scenariusza.
Nim pierwsza gwiazda pojawiła się na niebie i zapadł zmrok, oboje byli już mocno podtopieni w morzu myśli. Zakrztuszeni pytaniami.
On non-stop zastawiał się nad znaczeniem słów na kartce, które cały dzień powtarzał jak mantrę.
Ona analizowała ciepło jego dłoni, blask błękitnych tęczówek.
On bez przerwy to zadawał sobie pytania, to szukał na nie odpowiedzi.
Ona walczyła ze swoim sercem, wypierając się i odrzucając go od siebie na wszystkie możliwe sposoby.
...

Jej szpilki wystukiwały równy takt, nurzając się co jakiś czas we wrześniowych kałużach, które minimalistycznie zdobione były srebrnym światłem ulicznych lamp. Było już późno, gdy przeskakując przez większą plamę wody, usłyszała za sobą rząd kroków. Przełknęła głośno ślinę i niepewnie obróciła głowę za siebie. Drgnęła z przerażanie, a ciarki spowodowane zimnem, spotęgowały się strachem, gdy ujrzała za sobą niego. Zmarzniętego, w dresowej bluzie, z kapturem zarzuconym na głowę, rękoma ukrytymi w kieszeniach – jego. Powietrze zastygło w jej płucach, gdy jej uszy dostrzegły, że przyspieszył kroku. Krew ostygła i przybrała tak lodowatego tonu, że pojawiły się w niej mroźne zakrzepy, raniące delikatne wnętrze alteri, gdy zastąpił jej drogę, zdjął bluzę i zarzucił na jej przemrożone plecy, zbliżając się do niej na tak niebezpieczną odległość, że czuła na szyi jego słodki oddech, choć zdawał się być tak obojętny i nieobecny. Cała zdrętwiała, a mięśnie sterujące kośćmi odmówiły posłuszeństwa, gdy opuszkami palców dotknął jej ramienia. On zupełnie ignorował jej gotujące się z przerażenia tęczówki, gęsią skórkę na jej ramionach, szyi, karku i dekolcie. Uśmiechnął się w myślach, widząc jaka jest wobec niego bezbronna. Wiedział, że teraz to on wgrywa. Nachylił się nad nią, delikatnie rażąc ciepłym powietrzem jej policzek i płatek ucha.
-Oto me serce. Przebij! Tutaj cios mi zadaj. Czuję jak się wyrywa naprzeciw twej ręce. Niecierpliwe... - wyszeptał jej do ucha niemal na jednym tchu, a praktycznie cicho wysyczał –by z grzechu oczyścić się w męce. Uderz ...– na chwile przerwał, skupiając wszystkie swojej zmysł na niej. -Albo, jeżeli to niegodne ciebie. Jeżeli nie chcesz mnie... - przełknął gorzką ślinę, na sekundę przymykając błękit smutnych oczu. -w gniewie wspomóc w tej potrzebie. Lub ręki kazić krwią nikczemną. Użycz chociaż żelaza. - jego głos zaczął drżeć. -Zlituj się nade mną... - subtelnie trącił ustami jej skroń, obrócił się na pięcie i jak najszybszym krokiem ruszył przed siebie, zostawiając ją. Zostawiając ją z niemocą w każdej kości, ścięgnie, komórce krwi, z odrętwieniem w całych tułowiu, z lekko rozchylonymi ustami, szklącymi się brązowymi oczyma pośrodku bólu. Bólu, który niemiłosiernie zaczął piłować jej serce i oparzać wnętrze jej ciała. Znów wróciły wspomnienia, doszczętnie palące myśli. Znów pomyślała o dziecku. Nieświadoma toczących się po jej policzkach kropel, jak w letargu brnęła przed siebie jak najdalej od przeszłości. Od bólu. I jego obojętności.
Przeszedł sto metrów przed siebie, skręcił w lewo, wchodząc w wąską uliczkę, po czym oparł się o promieniujący chłodem mur. Kilka razy głęboko do płuc wciągnął słodkawo-kwaśnawe powietrze. Kontrastowe uczucia jakie się w nim rodziły, pędziły w swoją stronę z zawrotną prędkością, rozbijając się na milionowe części milimetra, tworząc hałdy obojętnego popiołu tak niesmacznego dla jego psychiki, że miał wątpliwości czy to co zrobił, było dobre.
Było dobre. Bezbłędnie wykonał rentgen jej serca, nieświadomie pokonał ją jej własną bronią – obojętnością. Ale czy on naprawdę tego chciał? Nie był świadomy, że kilkoma zdaniami odświeżył tyle zabliźnionych ran, w których kryły się drobiny trucizn, wyżerające jej duszę każdego dnia, zespalając jej usta.
Zawiązał dłoń w pięść, odchylając głowę do góry, szepnął –Teraz już o mnie nie zapomnisz...




***
Hhahahahahahaha - nie mam nic więcej do powiedzenia.