Bez krztyny mocy zsunął
się z łóżka, które według niego było betonowym bloczkiem
okrytym prześcieradłem. Znużony naciągnął ciemną skarpetkę na
prawą, a później na lewą stopę, czując okropny ból między
łopatkami. Za chwile odmówił całą litanie przekleństw, parząc
sobie język, niemal wrzącą kawą. Sam przed sobą nie potrafił
przyznać, że non-stop myśli o jej czekoladowych oczach i
malinowych ustach. Malinowych. Sama myśl o niej sprawiła, że jego
język przesunął się po dolnej wardze.
Wolno dreptał po zielonym
dywanie, który składał się głównie z sieczki liści, jaką
pozostawił po sobie ostatni gard, trzymając dłonie w kieszeniach.
Fakt, że jego tęczówki wbite były w czubki butów spowodował, że
w alejce żorskich plantów trącił kogoś łokciem.
Trącił ją.
Jej oczy ciskały
pioruny, a w myślach rzuciła w niego wiązką wyzwisk, gdy jej
teczka została opróżniona, a park stał się bardziej biały
niżeli zielony, usłany białymi płatami papieru.
-Przepraszam –
powiedział jakby speszony, jak ognia unikając jej wzroku, ale to
wcale nie ukoiło jej nerwów, wręcz przeciwnie, spotęgowało
gniew. Była zła i nie zamierzała tego ukrywać.
Trzęsącymi się dłońmi
oboje zbierali kartki, którymi usłane było pół parku. Chwilą
jego dłoń otarła się o jej, co spowodowało, że po jej placach
spłynął dreszcz przerażenia. Irytował ją w każdym najmniejszym
elemencie. W niepewnym spojrzeniu, niezdarnym ruchu ręką czy
głupkowatą miną.
Zapięła teczkę,
strzepała prawą dłonią niewidzialny pył z brzegu swojej
brzoskwiniowej sukienki i szybkim krokiem oddaliła się w północną
część parku, zostawiając go podobnie jak wtedy po środku burzy.
Zupełnie otępiałego pośrodku zawieruch myśli, uczuć i emocji.
Jak zahipnotyzowany
patrzył na jej stopy, wędrujące przed siebie na wysokich jasnych
szpilkach, na smukłe łydki, spływające po plecach kawowe, proste
pasma... W końcu sam został potrącony przez starszego pana,
którego laska wylądowała na ziemi.
-Bardzo pana
przepraszam – wychrypiał ewidentnie przejęty starzec.
-Nie, to ja
przepraszam. To moja wina. Zagapiłem się – powiedział
pokornie, podnosząc przedmiot z podłoża.
-Na te niemowę? -
zdziwił się, wskazując oddalającą się postać szatynki.
-Niemowę?! –
niemal zapowietrzył się Kubiak.
-Tak, niemowę. Nie
wiedział pan?
-Nie, w sumie to nawet
jej nie znam. Widziałem ją kilka razy, ale... - nerwowym ruchem
zaczął skubać szyję, zastanawiając się jak wyciągnąć ze
starszego pana coś więcej – nawet nie wiem jak ma na imię...
-Pani dyrektor mówi do
niej Nina, ale nie jestem pewien czy tak naprawdę ma tak na imię.
Chociaż... - opowiadał staruszek, co jakiś czas poprawiając
strącany przez wiatr kapelusz, a palce Michała zeszły z szyi na
brodę.
Chciał mu zadać jeszcze
przynajmniej setek pytań, ale coś go blokowało. Może niechęć w
ujawnieniu swojego zainteresowania dziewczyną. Trudno powiedzieć.
-Dziękuje panu i
jeszcze raz bardzo przepraszam – uśmiechnął się szeroko i
szybkim krokiem oddalił się. Chwile potem usłyszał za sobą
krzyk.
-Niech pan zaczeka! Czy
to może pana?! - uniósł w pomarszczonej czasem dłoni kartkę.
-Nie to tej Niny. Oddam
jej to – stwierdził zadowolony.
Miał coś.
Mia trop.
Punkt zaczepny.
Coś co było związane z nią.
Miał pretekst.
Miał powód.
Znał jej imię.
N i n a.
Niby tak mało, a dla niego tak wiele.
Czas mijał im
zaskakująco wolno i szaro. Gdy dotarła w końcu do katowickiego
teatru, szybkim krokiem udała się do Marcela, który przedstawił
jej grupę, z którą miała tego dnia pracować. Zajęła jak zwykle
to samo miejsce w lewym dolnym rogu widowni i poprzez sterty papierów
starannie notowała uwagi. Ciężko jej to szło, zupełnie jak i
jemu.
Kolejny już raz z
zamyślenia wyrwała go piłka sprężystym ruchem odbijająca się
od jego głowy. Cały czas, nawet gdy Zbyszek opowiadał mu świńskie
kawały, on trwał wszystkimi swoimi zmysłami, całym duchem, to w
parku przy niej, to pośród burzy trzymając ją za rękę. Nie
pomagały krzyki trenera, poklepywania kolegów, gdy on błądził w
czasie, w swoim innym świecie, zupełnie zapominając, tracąc z
oczu to, co go otaczało podobnie jak ona.
Kompletnie rozstrojona nie
potrafiła zapisać konstruktywnej uwagi na białej, prostej kartce,
skupić uszu na poszczególnych kwestiach wypowiadanych przez
aktorów, na ich gestach. Przerażała ją jego bliskość. Nie
chciała drugi raz popełnić tego samego błędu. Nie chciała
nikomu zaufać. Wygodniej było mrozić wszystkich lodowym murem
wokół własnego serca, choć to właśnie ono, serce, prosiło by
spróbować. Prosiło właśnie teraz.
Odetchnął głęboko, gdy
po długim, męczącym treningu, usadowił się się wygodnie na
szatniowej, drewnianej ławie. Wyciągnął z torby swoje spodnie, z
których po chwili wypadł zwitek papieru. Rozwinął go
niecierpliwie. Długo się w niego wpatrywał, mamrocząc pod nosem
jego zawartość. Nie zajęło mu zbyt długo zorientowanie się, że
to co trzyma w dłoniach to kawałek scenariusza.
Nim pierwsza gwiazda
pojawiła się na niebie i zapadł zmrok, oboje byli już mocno
podtopieni w morzu myśli. Zakrztuszeni pytaniami.
On non-stop zastawiał się
nad znaczeniem słów na kartce, które cały dzień powtarzał jak
mantrę.
Ona analizowała ciepło
jego dłoni, blask błękitnych tęczówek.
On bez przerwy to zadawał
sobie pytania, to szukał na nie odpowiedzi.
Ona walczyła ze swoim
sercem, wypierając się i odrzucając go od siebie na wszystkie
możliwe sposoby.
...
Jej szpilki wystukiwały
równy takt, nurzając się co jakiś czas we wrześniowych kałużach,
które minimalistycznie zdobione były srebrnym światłem ulicznych
lamp. Było już późno, gdy przeskakując przez większą plamę
wody, usłyszała za sobą rząd kroków. Przełknęła głośno
ślinę i niepewnie obróciła głowę za siebie. Drgnęła z
przerażanie, a ciarki spowodowane zimnem, spotęgowały się
strachem, gdy ujrzała za sobą niego. Zmarzniętego, w dresowej
bluzie, z kapturem zarzuconym na głowę, rękoma ukrytymi w
kieszeniach – jego. Powietrze zastygło w jej płucach, gdy jej
uszy dostrzegły, że przyspieszył kroku. Krew ostygła i przybrała
tak lodowatego tonu, że pojawiły się w niej mroźne zakrzepy,
raniące delikatne wnętrze alteri, gdy zastąpił jej drogę, zdjął
bluzę i zarzucił na jej przemrożone plecy, zbliżając się do
niej na tak niebezpieczną odległość, że czuła na szyi jego
słodki oddech, choć zdawał się być tak obojętny i nieobecny.
Cała zdrętwiała, a mięśnie sterujące kośćmi odmówiły
posłuszeństwa, gdy opuszkami palców dotknął jej ramienia. On
zupełnie ignorował jej gotujące się z przerażenia tęczówki,
gęsią skórkę na jej ramionach, szyi, karku i dekolcie.
Uśmiechnął się w myślach, widząc jaka jest wobec niego
bezbronna. Wiedział, że teraz to on wgrywa. Nachylił się nad nią,
delikatnie rażąc ciepłym powietrzem jej policzek i płatek ucha.
-Oto me serce. Przebij!
Tutaj cios mi zadaj. Czuję jak się wyrywa naprzeciw twej ręce.
Niecierpliwe... - wyszeptał jej do ucha niemal na jednym tchu, a
praktycznie cicho wysyczał –by z grzechu oczyścić się w
męce. Uderz ...– na chwile przerwał, skupiając wszystkie
swojej zmysł na niej. -Albo, jeżeli to niegodne ciebie. Jeżeli
nie chcesz mnie... - przełknął gorzką ślinę, na sekundę
przymykając błękit smutnych oczu. -w gniewie wspomóc w tej
potrzebie. Lub ręki kazić krwią nikczemną. Użycz chociaż
żelaza. - jego głos zaczął drżeć. -Zlituj się nade
mną... - subtelnie trącił ustami jej skroń, obrócił się na
pięcie i jak najszybszym krokiem ruszył przed siebie, zostawiając
ją. Zostawiając ją z niemocą w każdej kości, ścięgnie,
komórce krwi, z odrętwieniem w całych tułowiu, z lekko
rozchylonymi ustami, szklącymi się brązowymi oczyma pośrodku
bólu. Bólu, który niemiłosiernie zaczął piłować jej serce i
oparzać wnętrze jej ciała. Znów wróciły wspomnienia,
doszczętnie palące myśli. Znów pomyślała o dziecku. Nieświadoma
toczących się po jej policzkach kropel, jak w letargu brnęła
przed siebie jak najdalej od przeszłości. Od bólu. I jego
obojętności.
Przeszedł sto metrów
przed siebie, skręcił w lewo, wchodząc w wąską uliczkę, po czym
oparł się o promieniujący chłodem mur. Kilka razy głęboko do
płuc wciągnął słodkawo-kwaśnawe powietrze. Kontrastowe uczucia
jakie się w nim rodziły, pędziły w swoją stronę z zawrotną
prędkością, rozbijając się na milionowe części milimetra,
tworząc hałdy obojętnego popiołu tak niesmacznego dla jego
psychiki, że miał wątpliwości czy to co zrobił, było dobre.
Było dobre. Bezbłędnie
wykonał rentgen jej serca, nieświadomie pokonał ją jej własną
bronią – obojętnością. Ale czy on naprawdę tego chciał? Nie
był świadomy, że kilkoma zdaniami odświeżył tyle zabliźnionych
ran, w których kryły się drobiny trucizn, wyżerające jej duszę
każdego dnia, zespalając jej usta.
Zawiązał dłoń w pięść,
odchylając głowę do góry, szepnął –Teraz już o mnie nie
zapomnisz...
***
Hhahahahahahaha - nie mam nic więcej do powiedzenia.